Stara Lady K, czyli Lady Aurelia D. z Domaradza
Wdowa po rotmistrzu Marciszu. Znana była z tego, że nie uroniła ani jednej łzy na jego pogrzebie – co, według jej krawcowej, było równie godne podziwu, co jej nowa suknia żałobna z rękawami z włoskiej koronki.
„Łzy są dla tych, co nie mają garderoby” – mawiała, przymierzając czarny kapelusz z szerokim rondem, zamówiony specjalnie na tę okazję. Dla niej to był po prostu sezon na czerń, nie żałoba. Zresztą, rotmistrz umarł jak żył – w hałasie i bez słowa przeprosin.
Paliła cygarniczki sprowadzane z Wiednia i mówiła o nich, że „są jak mężczyźni – im cieńsze, tym bardziej znośne”. W saloniku pachnącym lawendą i dymem trzymała ogromną skrzynię pełną listów – listów, których nigdy nie otworzyła. Niektórzy twierdzili, że to listy miłosne. Inni – że rachunki. Ona sama mówiła tylko, że „są tam wspomnienia, na które szkoda zmarszczek”.
Nie była kochająca. Była – legendarna.
I to właśnie z niej Lady K odziedziczyła wszystko: imię, dumę, i tę nieodgadnioną manierę patrzenia w dal, jakby znała zakończenie jeszcze przed pierwszym aktem.
Dodaj komentarz